poniedziałek, 19 lutego 2018
SLOW LIFE, ZERO WASTE, MINIMALIZM... CZY PO PROSTU ZDROWY ROZSĄDEK?
Gdy podejmowałam decyzję o tworzeniu capsule wardrobe czy wprowadzeniu w swoje życie nieco minimalizmu, te nazwy nie były mi znane. Chciałam tylko coś ograniczyć w swoim życiu, zmienić, żeby podejmowanie decyzji było prostsze i szybsze. Żeby mieszkało mi się przyjemniej w estetycznej, uporządkowanej przestrzeni, bez ubrań wypadających mi z szafy. Im dłużej i więcej jednak czytam na temat tych trendów, które mnie inspirują i z których sama czerpię oraz obserwuję podejście innych, tym bardziej mam wrażenie, że czasem sama nazwa wystarczy, by coś stało się super popularne - w końcu tak rodzi się wiele trendów - a następnie obróciło nasze życie do góry nogami i wymknęło się spod kontroli. A właściwie przejęło tę kontrolę nad nami, zmuszając do zmian, które tak naprawdę nam nie odpowiadają.
Na Facebooku istnieje trochę grup łączących ludzi chcących wprowadzić w swoje życie nieco ładu i składu: jest grupa minimalistów, fanów slow life, a także zero waste. W każdej można znaleźć mnóstwo inspiracji, pomysłów i porad, jak zmieniać swoje otoczenie, by życie było prostsze, koncentrowało się na życiu właśnie, a nie posiadaniu rzeczy i zgodne z tytułowymi stylami życia (lub też filozofiami życia, jak niektórzy te trendy nazywają). Z zaciekawieniem śledzę każdy post i problemy poruszane przez członków grup i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wiele osób traktuje te trendy jak wyrocznię, życiowy drogowskaz i podejmuje stu, a nawet dwustuprocentowe poświęcenie się "sprawie", jednocześnie męcząc się z dokonywanymi zmianami.
Sama miałam pewien problem z minimalizmem - zabrnęłam za daleko i ciężko było mi kupić sobie cokolwiek . Podobnie grupie o minimalizmie co rusz natykam się na posty o takim odgracaniu mieszkania, które ja nazwałabym już wyjaławianiem. Bo jak nazwać proces pozbywania się wszystkiego tylko dlatego, że tak nakazuje filozofia minimalizmu. Traktuje się przedmioty jak jakieś złowrogie bakterie i wirusy, gdzie jedynym lekiem na cały ten bałagan może być całkowite wyczyszczenie organizmu zwanego domem, tak jakby transfuzja krwi zwana minimalizmem miała mu dać jakieś nowe lepsze życie. Skrajnym przypadkiem była kwestia pozbycia się kwiatków, które autorka postu bardzo lubiła, ale zgodnie z minimalistyczną teorią miała ich za dużo.
* * *
Ludzie próbują pozbyć się wszystkiego i rzeczywiście zminimalizować ilość posiadanych rzeczy. Tylko czy naprawdę o to chodzi? Gdy chciałam wprowadzić w swoje życie minimalizm, nie czytałam żadnych książek, teorii - chciałam porządku, więc pozbyłam się tego, co mi przeszkadzało, co zaśmiecało moje 8m2 i czego nie używałam i nie potrzebowałam. Ostatnio zagłębiam się w lekturę Leo Babauty Minimalizm i uderzyło mnie, jak inna jest to filozofia niż wskazuje na to nazwa. Okazuje się, że wcale nie musimy pozbywać się wszystkiego. Ba, nie musimy pozbywać się niczego. Jeśli to, co posiadamy sprawia nam radość, nie czujemy się przytłoczeni, to może wystarczyłoby... po prostu posprzątać i uporządkować to, co już mamy?
Minimalizm niekoniecznie oznacza pozbycie się absolutnie wszystkiego. Twoje życie, jako minimalisty, będzie inne niż moje. To ty będziesz musiał odkryć, co czyni cię prawdziwie szczęśliwym. - Leo Babauta
Tymczasem stwierdzam, że niektórzy ludzie strasznie się męczą i smucą, że muszą się czegoś pozbyć, bo minimalizm. Też byłam w tym miejscu i to był błąd. Miałam uzyskać więcej czasu, wolności, przyjemności, a mniej zmartwień. Czas się nie rozciągnął, wolność nie zmieniła, a przyjemność zniknęła, bo przy każdych zakupach byłam coraz bardziej wybredna i skąpa dla własnych zachciewajek. Cały czas minimalistyczny głos w mojej głowie powtarzał mi, że tego czy tamtego nie potrzebuję. Dzisiaj wiem, że nie chodzi o to, czy się potrzebuje. Gdyby tak było, mogłabym tak naprawdę nie korzystać z laptopa, nie pisać do Was, nie kupować czytnika, kolejnego swetra, świec czy pościeli w super-hiper-duper-piękne wzorki. Ale to sprawia, że jestem szczęśliwa, radosna, czuję się dobrze w nowej pościeli, swetrze, a świece co wieczór tworzą przyjemną atmosferę. Gdybym zarabiała trochę więcej zapewne wznosiłabym się na wyżyny konsumpcjonizmy, bo MÓJ minimalizm podpowiada mi, że te kolejne świece to jednak świetna sprawa. Czy czuję się zagracona świeczkami? Nie. Czy czuję się źle, gdy mimo posiadania wielu swetrów, kupuję kolejny? Nie. Wnioskuję więc, że to jednak nie minimalizm, a utrzymywanie porządku i zdrowy rozsądek, bo jakoś mój dom nie jest pełen rzeczy, które kupiłam na fali podniecenia i mody, lecz po prostu dlatego, że są częścią mojego stylu życia. Nie wyrzucę też formy do tarty, bo robię rzadko tartę. A jeśli będę chciała zrobić tartę za 3 miesiące, to wtedy mam kupić nową formę? Niepotrzebny tu żaden minimalizm. Po prostu zdrowe podejście, ale sam trend może być pomocny i inspirujący w procesie dowiadywania się, co nam naprawdę sprawia radość i co rzeczywiście jest nam potrzebne. Czasem wydaje mi się, że ludziom po prostu brakuje pomysłu, jak uporządkować swoją przestrzeń, by mimo wielu rzeczy panował w niej ład, a minimalizm czy zero waste mają być odpowiedzią i sposobem na zapanowanie nad tym chaosem oraz kolejną inspiracją na styl życia, podłapywaną jak świeże bułeczki.
* * *
Wraz z tematyką minimalizmu i ograniczania lub wyrzucania ze swojego życia rozmaitych przedmiotów, pojawia się temat jakości ubrań i kosmetyków. Ograniczamy się, ale ostatecznie staje się jasne, że jeśli mamy zamiar w końcu przestać kupować tyle kosmetyków, to może teraz jeden, ale... droższy? Może można to podciągnąć pod zero waste i odchodzenie od konsumpcjonizmu, a może mniej rzeczy, ale lepszej jakości równa się lepsze życie? To co jest dobre w minimalizmie - albo po prostu zdrowym podejściu do kupowania, używania, konsumowania - to bardziej świadome wydawanie pieniędzy, zwrócenie uwagi na to, co nam potrzebne, ale z drugiej strony niejeden raz przeczytałam już o tym, jak ktoś przez wprowadzenie do swojego życia idei minimalizmu stał się wybredny, a na zakupach bardziej wkurzony. Być może by w pełni prowadzić minimalistyczny styl życia trzeba być człowiekiem o określonych cechach i upodobaniach? Jedna czytelniczka pod tym postem napisała:
Nie lubię się szufladkować - zawsze wyglądać tak samo, mieć swoje kolory, minimalizm w szafie i być taka jakby... przeciętna? Ja jestem duszą boho, kocham klimaty rocka, noszę się kwiatowo i lubię elegancję. No i jak zrobić z tego minimalizm? Nie da się.Oczywiście dla chcącego nic trudnego, ale jeśli czujemy się z czymś i w czymś dobrze, to chociaż minimalizm może nam bardzo dużo pokazać i uświadomić - to chyba i tak nie ma co na siłę próbować być minimalistą.
* * *
W grupie zero waste natknęłam się ostatnio na zdjęcie ziół posadzonych w opakowaniu po śmietanie - jako doniczka, a za podstawkę służyło opakowanie po maśle. Zero waste jest super, ale jak długo wytrzymalibyście z taką "doniczką"? Prędzej czy później pomalowalibyście ją farbą albo kupili nową, ładną, estetyczną osłonkę. No właśnie kupili - kupili i przy okazji przyczynili się do produkcji kolejnych niepotrzebnych śmieci. Czyżby? Czy zero waste lub minimalizm ma nas ograniczać i powodować, że sami świadomie rezygnujemy z zakupu czegoś, ale jednak ze zbolałą miną? Sama ostatnio zaczęłam mieć poczucie, że życie w minimalistycznym stylu mnie ogranicza i męczę się z ideą niekupowania, co i tak robię naprawdę rzadko. Ale jednak mam czasem ochotę wypróbować nowy kosmetyk, odmienić wygląd mieszkania, zmienić garderobę. Czy to czyni mnie złą konsumpcjonistką? Jeśli kupuję produkty dobrej jakości, wyprodukowane z dbałością o środowisko i pracowników, to nie widzę powodu by się ograniczać (chociaż przyznam, że w wielu przypadkach jest to bardzo trudne). Podobnie jeśli chcę mieszkać w ładnym wnętrzu czy odświeżyć szafę - żadne zero waste nie przekona mnie, by nie kupić nowej bluzki, tylko przerobić starą, a zioła uprawiać w opakowaniu po jogurcie. Mamy z kolei pytają, jak wprowadzić zero waste, by nie musieć codziennie zmieniać czy prać dziecięcych ubranek. Próbujemy wcisnąć tę ideę gdzie tylko się da, nawet jeśli coś wcale zero waste być nie musi.
Znów minimalizm sugeruje, że te rzeczy - nowe ubrania, kosmetyki, stolik, doniczka, właściwie wiele dóbr materialnych - odsuwają od nas to, co naprawdę ważne. Podobnie jest z trendem slow life - bardzo ciekawy styl życia, dający wiele dobrego, jeśli rzeczywiście dużo czasu spędzamy, konsumując telewizyjne dyrdymały, wiecznie jesteśmy zajęci, nawet sami nie wiedząc czym i zapominamy o odpoczynku czy spędzeniu czasu w sposób, który nas rozwinie lub da ulgę po męczącym dniu. Nie mam jednak poczucia, by nowy peeling, sweter czy inny zakup, którego potrzebę akurat odczułam, sprawiał, że przykuwam mniej uwagi do życia rodzinnego czy własnego rozwoju. Wręcz przeciwnie rodzina to dla mnie numero uno. Ale nie sprawił tego ani slow life ani minimalizm, a zdrowy rozsądek. Podobne podejście może mieć każdy, nawet nie minimalista, o ile zdrowo myśli i nie kolekcjonuje rzeczy, bibelotów, niepotrzebnych pierdół, które mają jedynie wyglądać, nawet jeśli do czegoś służą. Nie musimy wybierać żadnego stylu życia i w 100% i na siłę mu się poświęcać, odrzucając i ograniczając to, co naprawdę nas cieszy, bo tak nakazują jego zasady, a zapominając przy tym o zdrowym rozsądku. Wielokrotnie pod postami z problemem "mam za dużo, chcę się pozbyć, ale wszystko lubię i używam, więc nie wiem jak" czytałam komentarze, żeby po prostu... tego nie robić, co w całym slow-life-minimalistycznym szaleństwie było prawdziwym głosem rozsądku. Z każdej filozofii czy trendu można coś dla siebie zaczerpnąć bez przewracania swojego życia na siłę do góry nogami, prawda?
* * *
Wydaje mi się, że każdy jest i nie jest po trochu minimalistą, trochę żyje slow, a trochę nie, stara się też być zero waste, bo gdzieś tam coraz bardziej kiełkuje i wzrasta świadomość dbania o środowisku. Tak podpowiada po prostu rozsądek. Ale podpowiada mi też, że nie dla każdego jest to dobre i czasem dla własnego lepszego samopoczucia warto zrezygnować z czerpania z jakichś trendów i na siłę się do nich przystosowywać, a po prostu usiąść i zrobić ze wszystkim porządek.
Jeśli spodobał Ci się mój tekst, będzie mi miło, jeśli zostawisz po sobie ślad - komentarz, podzielisz się tekstem z innymi lub polubisz fanpage strony na Facebooku. Jest to dla mnie znak, że tworzone przeze mnie treści są dla Ciebie cenne i daje mi to motywację do dalszego działania!
Ściskam,
Klaudia
|
Wiecie co jest moim ulubionym zajęciem o mroźnym poranku, gdy ledwo ledwo wygrzebię się spod ciepłej kołdry? Picie ciepłej herbaty lub kawy. Ale nie po prostu picie, siedząc przy laptopie, nadrabiając zaległości na facebookowych tablicach znajomych, których tak naprawdę nie znam czy biegając po domu, próbując posprzątać bałagan pozostawiony poprzedniego wieczoru. Picie w spokoju, kiedy każdy łyk porannej herbaty jest taki, jakbym piła ją pierwszy raz. Jakby na dworze panował siarczysty mróz, a ja właśnie wróciłam z szybkich zakupów i jedyne - to bardzo ważne słowo - jedyne, czego w tym momencie potrzebuję, to coś ciepłego do picia. Oczywiście takie chwile doceniamy zazwyczaj tylko wtedy, kiedy akurat je przeżywamy. Jesteśmy wdzięczni za ciepłe jedzenie, gdy jesteśmy zmarznięci i głodni. Za rozmowę z przyjacielem, gdy nam smutno. Za pieniądze, gdy możemy zaszaleć na zakupach. Za upał i słońce, gdy akurat mamy urlop.
Ale nie zawsze jest tak kolorowo i przyjemnie. Bywają dni kiedy kompletnie odechciewa się wszystkiego. Wtedy tylko leżakuję na podłodze i próbuję się zmotywować do czegokolwiek, jednocześnie w sens tego czegokolwiek wątpiąc. Wątpię w obecny rozwój i jednocześnie narzekam, że się nie rozwijam. Nie widzę sensu w tym co robię, ale jeszcze większy bezsens dostrzegam w nicnierobieniu. Chce pisać bloga, zaraz dopowiadając sobie, że to bezcelowe. Taki dzień trafia się raz na miesiąc czy dwa i nic innego nie ratuje mnie tu bardziej niż próba odnalezienia sensu i radości w drobnostkach. Bo jak mam cieszyć się z dużych rzeczy, z całokształtu, kiedy nie widzę sensu w tych małych? Być może to zwykłe "zmęczenie materiału", ale wiem, że każdy ma takie chwile słabości i zwątpienia. Pomagają mi wtedy proste ćwiczenia wdzięczności i uważności, które natychmiast przywracają myśli na prawidłowy, pozytywny tor.
Dlatego dzisiaj przybywam do Was z wyzwaniem 21 dni wdzięczności oraz kilkom prostymi ćwiczeniami, które pomogą zauważyć oraz skupić się na tym, co już udało nam się osiągnąć lub co po prostu sprawia, że dzień jest przyjemny albo chociaż całkiem znośny.
1. Wdzięczność za ciepłą herbatę o poranku
W moim przypadku powinnam tutaj napisać 'wdzięczność za czajnik elektryczny, który pozwala w 2 minuty tę herbatę zrobić'. Jestem ogromnym zmarźluchem, a wstając z łóżka natychmiast jest mi zimno. Swetry są u mnie w obiegu praktycznie cały rok, nawet w gorący letni dzień. Nie ma nic lepszego o poranku niż gorąca herbata, po wyskoczeniu z ciepłego łóżka.
Zrób herbatę (lub inny ciepły napój, bez którego nie możesz się obejść), a następnie usiądź z nią w spokojnym miejscu, na kanapie, w łóżku, stań przy oknie lub jeśli jest ciepło, wyjdź na balkon. Skup się na cieple kubka ogrzewanego przez herbatę. Pij powoli, drobnymi łyczkami, koncentrując się na cieple herbaty i jej smaku, tym jak to ciepło grzeje Cię w środku. Delektuj się tym momentem tak długo jak możesz, a potem pomyśl, że od tej pory już nie możesz pić nic ciepłego... Od razu pije się przyjemniej, prawda?
2. Wdzięczność za pyszny obiad
Pamiętam taką sytuację sprzed 10 lat, gdy byłam z rodziną w górach. Szliśmy na Rysy ze Słowacji, za nami około 8 godzin wędrówki, przed nami jeszcze 4-5 godzin, mimo lipca zimno, wietrznie i mokro. Byłam tak głodna i zmęczona, że pierwszy raz (i ostatni :D) w życiu zjadłam mielonkę z puszki. To była najlepsza mielonka i najlepszy posiłek w moim życiu w tamtym momencie. Nic innego nie było mi potrzebne do szczęścia, a dodatkowa pajda chleba już w ogóle wyniosła moje podniebienie na wyżyny kulinarnych uniesień. Pamiętam to jak wczoraj i za każdym razem, gdy jestem głodna lub jem, przypominam sobie tamten moment i jestem bardzo, bardzo wdzięczna za przygotowany posiłek lub za możliwość zrobienia go samemu.
Gdy następnym razem siądziecie do obiadu, przypomnijcie sobie to, co napisałam powyżej i pomyślcie, ile szczęścia macie, mogąc w tym momencie jeść ciepły, smaczny posiłek ugotowany przez rodziców, dziadków, męża. Inaczej zostawałaby Wam tylko mielonka lub inne gotowe jedzenie, ale to nie ten sam smak prawda? Nie ten sam zapach, od którego robicie się jeszcze bardziej głodni. A ta szarlotka na deser, ślinka cieknie! Czyż życie nie jest piękniejsze, gdy naprawdę, tak bardzo mocno doceni się ten zwykły, codzienny obiad?
3. Dziennik wdzięczności
Nie chcę podkreślać tutaj, że w ciągu dnia jesteśmy zabiegani, wciąż się gdzieś spieszymy, ciągle coś i coś do zrobienia, bo każdy prowadzi i lubi inny tryb życia. Ja na przykład taką bieganinę uwielbiam. Myślę jednak, że problemem jest to, że nie obserwujemy i nie zauważamy tego dobra, które nas otacza i które nam się przytrafia każdego dnia albo wymagamy od świata, by był lepszy, to wtedy i nam żyłoby się lepiej i przyjemniej. To tak nie działa, nikt nie podstawi nam pod nos tacy ze wszystkimi wspaniałościami tego świat - musimy zauważyć je sami.
Wyzwanie: prowadzenie dziennika wdzięczności przez 21 dni
To będzie mój pierwszy raz z dziennikiem wdzięczności. Liczę, że się do mnie przyłączycie, a potem pochwalicie, czy i jak zmieniło się Wasze nastawienie do codzienności :)
Wystarczy długopis i notes, zeszyt, może być nawet kartka papieru. Codziennie wieczorem wypisujemy kilka (ile tylko Wam przyjdzie do głowy!) rzeczy, za które tego dnia jesteśmy wdzięczni. Ja wiem, że na pewno będę wdzięczna za ciepłą herbatę z cytryną, widok z okna na zachód słońca i gorący prysznic na koniec dnia. A Wy?
Wystarczy długopis i notes, zeszyt, może być nawet kartka papieru. Codziennie wieczorem wypisujemy kilka (ile tylko Wam przyjdzie do głowy!) rzeczy, za które tego dnia jesteśmy wdzięczni. Ja wiem, że na pewno będę wdzięczna za ciepłą herbatę z cytryną, widok z okna na zachód słońca i gorący prysznic na koniec dnia. A Wy?
4. Małe radości
Punkt ściśle związany z poprzednim, bo wszystko, co przyniesie nam radość, jest powodem do wdzięczności. Jakie są Wasze codzienne małe radości? Lubicie głaskać kota i robiliście to właśnie dzisiaj? Przytulaliście swojego psa? Odwiedziliście przyjaciółkę? Wypiliście kakao? Słyszeliście Waszą ulubioną piosenkę, mogliście w końcu wyskoczyć do miasta, pójść na spacer, macie wolne od pracy, zaświeciło słońce, a może padał deszcz i przyjemnie szumiał, a właśnie wtedy pracuje Wam się najlepiej? Codzienność może wydawać się okropna, rozumiem, ale jeśli sami nie dostrzeżemy jej piękna, nikt nam go nie pokaże. Dla każdego piękno i radość będzie się kryć pod czymś innym.
W trakcie dnia zwracajcie uwagę na każdą małą pierdołę, która Was ucieszy. Może to być padający śnieg, spokojne robienie zakupów, zjedzenie świeżej kromki chleba z masłem, zapach ulubionego dania, ciepły sms od ukochanego.
Mnie na przykład wczoraj bardzo cieszyło dreptanie po "chrupiącym" śniegu, a przedwczoraj wariowałam jak dziecko, będąc w IKEI.
5. Spojrzenie z innej strony
Nie znoszę, gdy ktoś notorycznie narzeka na drobnostki, na wszystko wokół, ale nic nie robi z tym, co mu przeszkadza. Czasami tak bardzo przyzwyczajamy się do tego, co mamy, że kompletnie tego nie dostrzegamy i nie doceniamy, sądząc, że mogłoby być lepiej. Ale czy myślimy o tym, jak nasze życie wyglądałoby, gdyby było zupełnie odwrotnie i to w tę negatywną stronę? Jestem więc wdzięczna, że mam warunki, by rozwijać się, robić tak naprawdę to, co zechcę, mimo że nie jest idealnie. Niektórzy ludzie nie mają nic, a inni wręcz blokują im możliwość rozwoju, edukacji, zmiany na lepsze, podjęcie jakichkolwiek działań. Nie powinniśmy się za to obwiniać, ale pamiętajmy o tym i bądźmy wdzięczni za to, co mamy i gdzie jesteśmy, gdy zaczniemy narzekać na całe zło tego świata, na które mamy znikomy wpływ.
6. Wdzięczność za posiadane dobra materialne
Ile razy pomyśleliście, że przydałby się lepszy komputer, telewizor, piekarnik, remont łazienki? A ile razy narzekaliście na te sprzęty? Spójrzmy na to z drugiej strony. Mamy możliwość zrobienia prania bez moczenia rąk i pakowania w to swojego cennego czasu. Możemy porozmawiać z przyjaciółmi bez czekania aż dotrze do nich list, bo wystarczy trochę poklepać w klawiaturę. Zrobienie czegoś ciepłego do picia (wybaczcie, że ja ciągle o tym, ale pogoda sprawia, że myślę tylko i wyłącznie o ciepełku i kubalu gorącej herbaty) nie wymaga od nas rozpalenia ogniska. Nie wiem, jak Wam, ale mi na myśl o tych wszystkich wygodach od razu poprawia się nastrój i nawet nie śmiem narzekać, że moja lodówka to nie przepiękny Smeg.
7. 100 rzeczy, za które jesteście wdzięczni
Wypisanie 100 rzeczy może być trudne, ale gdy weźmiemy pod uwagę wszystkie aspekty naszego życia, otoczenia i naszej osobowości, to może się tego uzbierać naprawdę sporo! Celem tego ćwiczenia jest poprawa uważności i dostrzeżenie, jak wiele w nas i wokół nas może sprawiać nam i innym radość. Spójrzmy na swoje cechy charakteru, przedmioty, które lubimy, nasze najdrobniejsze osiągnięcia (błędnym przekonaniem jest, że osiągnięcie jest związane tylko z pracą - równie dobrze może to być udane domowe ciasto), ulubione momenty dnia, to, co lubimy w innych ludziach i z tymi ludźmi robić. Nagle okaże się, że nasze życie i otoczenie nie jest takie straszne, jak je malują ;)
Co by się znalazło na Waszej liście?
* * *
Ciągle myślimy o tym, gdzie moglibyśmy być. Jak nasze życie wyglądałoby gdybyśmy to czy tamto zrobili inaczej. Że może nasze życie byłoby lepsze. A czy myślimy o tym, jakie nasze życie byłoby gdyby nie to, co się wydarzyło i co robimy teraz? Czy moglibyśmy jeść dobry obiad, nie mając jakiejkolwiek pracy? Mam nadzieję, że ćwiczenia wdzięczności i rozwijanie swojej uważności sprawi, że dostrzeżecie pozytywną stronę każdego dnia, skończycie narzekać, zaczniecie cieszyć się prostym życiem.
Oczywiście nie oznacza to, że wdzięczność za stan obecny ma nas rozleniwiać, że mamy się kłaść na laurach, bo będąc wdzięcznym wszechświat sam nam da to, czego potrzebujemy i czego chcemy. Jest różnica między chcieć, a potrzebować, a na wiele "chcę" trzeba zapracować, czasem bardzo ciężko i długo. Ale znacznie przyjemniej jest pracować nad marzeniami i celami z nastawieniem, że właściwie... wszystko jest w porządku, a martwienie się drobiazgami przestaje nas dotyczyć.
wtorek, 13 lutego 2018
WALENTYNKI - PREZENTY LAST MINUTE OD CIEBIE... DLA CIEBIE
Ten wpis miałam w głowie już od stycznia i początkowo miał być o prezentach dla naszej ukochanej brzydkiej płci - chłopaka, męża albo chociaż o pakietach dla dwojga. Stwierdziłam jednak, że to kompletnie nie będzie tu pasować. Zdrowy egoizm podpowiedział mi, że prezent dla chłopaka na pewno już macie, ale czy pamiętałyście o sobie? Bo czy w Walentynkach musi chodzić tylko o miłość do drugiej połowy? A co z miłością do samej siebie? Jasne, jeśli kogoś kochamy, to lubimy obdarowywać prezentami, robimy to chętnie, ale w Walentynki warto obdarować miłością również siebie. Dlatego jeśli kupiłaś już coś drugiej połowie albo jesteś singielką z kotem lub bez, nie miej oporów by wrzucić do koszyka zakupowego coś dla siebie. Każdy w to święto zasługuje na odrobinę miłości, czułości, romantyczną kolację i kąpiel z bąbelkami, a już na pewno my sami (nie wahaj się, w końcu nie kupujesz psa - ale świeczka też podobnie poprawi Ci nastrój)!
WALENTYNKOWE PREZENTY LAST MINUTE
![]() |
pomysły na prezenty walentynkowe |
1. Dobrej jakości koronkowy biustonosz (tu) lub satynowe spodenki do spania tutaj, żeby chociaż raz na jakiś czas wskoczyć w coś bardziej nonszalanckiego nawet jeśli tylko do snu.
2. Uroczy ogromny (pojemność 800ml) kubek Mrs Always Right z kotem (tutaj) - ten prezent kupiłam sobie, a dla męża do pary - klik, klik - Mr Right. Będziemy się w te ostatnie zimowe wieczory grzać pod kocem popijając kakao z kocich kubali, jak na prawdziwe koty przystało! (Pssst, ostatni wielki kubal z rozmachem - dosłownie - mu zbiłam, więc miałam doskonały pretekst, by w końcu kupić kubki!)
3. Uwielbiam peelingi do twarzy, używam ich co drugi dzień, więc peelingów nigdy dość, zwłaszcza od azjatyckiego Mizon >>> do kupienia na przykład tutaj
4. Mówiłam Wam już, że uwielbiam szminki w odcieniach czerwieni, bordo, brązów. Obecnie czaję się na najnowszą kolekcję LorealxBalmain >>> klik
5. Jakie zapachy lubicie najbardziej? U mnie niezmiennie rządzą owocowe i owocowo-kwiatowe w rozmaitych kombinacjach, np. ten >>> Nina Ricci, NINA
6. Duża świeca zapachowa o uroczej nazwie zapachu - 'migoczące płatki śniegu' >>> KLIK. Nie mogę się doczekać, aż kupię świece do nowego mieszkania, wtedy już 100% będę się czuć jak u siebie!
7. Jestem okropnym zmarźluchem, dlatego chętnie sprawię sobie taką piżamę - wygodna, ciepła, bawełniana i... ładna >>> tutaj piżama z H&M w przystępnej cenie
Brakowało mi tutaj serii postów, które mogłyby być zbiorem moich przemyśleń, wydarzeń i rzeczy, które sprawiły mi radość w ostatnim tygodniu lub tygodniach, a które nie nadają się na jednostkowe wpisy. Taki swoisty dziennik, pamiętnik, luźne zapiski. Chciałam też, żeby osoby wchodzące tutaj, czytające blog, spędzające tutaj swoją wolną chwilę - Wy, drodzy czytelnicy :) - poznawały mnie przez te wpisy lepiej. Żebyście mieli poczucie, że pisze do Was człowiek z krwi i kości, którego codzienność to nie tylko pisanie o wnętrzach, minimalizmie i lifestylu. Te posty możemy potraktować rzeczywiście jak spotkanie przy ciachu (pizzy!) i rozmowę ze starym dobrym przyjacielem. To co tam u Was? Bo u mnie...
![]() |
źródło: kaboompics.com |
WEEKEND NA WSI
Mniej więcej raz na miesiąc wyrywamy się z mężem (i córką też, oczywiście) na wieś do jego rodziców. Nie lubię przebywać gdziekolwiek, gdzie jest szaroburo, a nie pada (wtedy się okropnie rozleniwiam), ale tym razem mieliśmy szczęście, bo spadło naprawdę sporo śniegu, więc samo patrzenie przez okno na te zimową aurę z ciepłym napojem w ręku było prawdziwą przyjemnością. Okazało się z kolei, że w Lublinie cały śnieg już stopniał, więc wyrwaliśmy się z miasta w odpowiednim momencie.
Ta spora ilość śniegu sprawiła również, że chociaż mamy już luty, to przez chwilę poczułam się, jakby właśnie zaraz miało być Boże Narodzenie. Cóż, pogoda nie wszystkich rozpieszcza śniegiem na święta, a ja porządną ilość białego puchu na Wigilię widziałam dobre 10 lat temu. Napadało wtedy tyle śniegu, że pociągi miały kilkugodzinne opóźnienia, a ja akurat jechałam z rodzicami i bratem na święta do babci - 500km od naszej rodzinnej miejscowości i z kilkoma przesiadkami.
![]() |
źródło: kaboompics.com |
INTERNETOWY ODWYK (no, prawie)
Gdy jedziemy na wieś nie zawsze zabieram ze sobą laptopa, bo po pierwsze pobyt jest za krótki (zwykle 24h), by spędzać czas przy komputerze, a po drugie najzwyczajniej nie chce mi się go na tak krótki czas ze sobą taszczyć. Tym razem jednak wzięłam komputer, żeby napisać kolejnego posta i zrobić trochę porządków w plikach (jestem prawdziwą królową komputerowego chaosu). Los jednak ze mnie zadrwił i postanowił, że ten weekend będzie weekendem odpoczynku i oderwania się od internetu. Najpierw przy ledwo zipiącym łączu przez dobre kilka godzin próbowałam dokończyć wcześniejszy post, a następnie walczyłam o jego publikację. Po tym byłam już tak wykończona szarpaniem się z internetem i denerwowaniem na samą siebie, że nie udało się opublikować posta około południa, że...odechciało mi się korzystać z internetu w ogóle. I wiecie co? Muszę robić to częściej. Przynajmniej raz na tydzień. Poza tym, że już sam wyjazd na wieś miał być chwilowym odpoczynkiem od zgiełku miasta, to jeszcze internet prawie nie chodził i tak oto miałam przynajmniej 24-godzinny odwyk od rzeczywistości online. Odświeżyłam nieco umysł, odpoczęłam od nadmiaru informacji, do głowy wpadły nowe pomysły - na przykład na ten post ;)
PORZĄDKI NA KOMPUTERZE
Brak internetu sprawił, że musiałam sobie znaleźć inne zajęcie. Nie lubię siedzieć bezczynnie, telewizji nie oglądam, a pod ręką nie miałam żadnej książki. Przyszła więc w końcu pora na długo planowane porządkowanie plików na laptopie. Nie udało się zrobić wszystkiego i zapewne gdyby nie brak internetu, nawet bym tego nie ruszyła. Bałagan łatwo zrobić, trudniej sprzątnąć, ale przynajmniej zaczęłam i krok po kroku w tym tygodniu powinnam przywrócić mój laptop do pełni sił! Ostatnio dyszał jak staruszek i zacinał się przy otwarciu większej ilości stron, więc nie powinnam odkładać już tego na później. Mniejsza o zmniejszone możliwości pisania, ale chyba nikt nie chciałby stracić tysięcy zdjęć z ostatnich kilku lat, prawda? Swoją drogą nie mogę się doczekać, aż zacznę wywoływać kolejne zdjęcia do galerii w mieszkaniu!
![]() |
źródło: kaboompics.com |
ODSYPIANIE
Brak internetu miał też znaczny wpływ na porę położenia się spac, bo już o 22 smacznie chrapałam. Na co dzień ciezko jest mi się wczesniej polozyc spać. Zawsze coś jeszcze czytam, pisze albo zajmuje się domem. Poza tym córka budzi się właściwie co godzinę albo częściej, więc i tak nie zmruzylabym oka (a próbowałam, wierzcie mi). W ten weekend jednak wszystko sprzyjało temu, by spać dłużej i lepiej. Trzeba było korzystać, bo nie wiadomo kiedy taka okazja znowu się nadarzy!
GOFRY!
Od dawna chodziły za mną gofry. To jedna z tych słodkich przekąsek, które spokojnie mogłabym nazwać swoją guilty pleasure. Najlepsze są z owocami i bitą śmietaną, pyszności! Nadal szukam przepisu na gofry idealne, chrupkie na zewnątrz, miękkie w środku i które nie robią się sflaczałe po kilku minutach po upieczeniu. Jeśli znacie lub sami macie taki przepis, dajcie znać! I oczywiście nie mogę nie spytać: jakie są Wasze guilty pleasures? Przyznajcie się :>
![]() |
źródło: kaboompics.com |
To był po prostu dobry weekend! Zdecydowanie zebrałam siły na nowy tydzień. I Wam życzę dobrego tygodnia, moi drodzy!
Gdy tak czytam inne blogi, których autorzy lub autorki również kupili mieszkanie, wysuwam jeden wniosek: najdłużej schodzi się z dobieraniem do mieszkania mebli i wszelkich dodatków. Chcemy przecież mieszkać idealnie, bo jeśli już na swoim, to nie zgadzamy się na półśrodki. Na przykład Paulina z One Little Smile czekała na wymarzony, upatrzony stół 10 (dziesięć!) miesięcy. Moja przyjaciółka również upatrzyła sobie stolik do kawy, ale w żadnym sklepie go nie ma. Zamiast kupić dowolny inny, podobny - woli poczekać na ten, który sobie wymarzyła. Nie wiem, jak będzie u mnie, ale wiem, czego szukam. Dlatego dzisiejszy post to meblowo-dodatkowa wishlista!
SALON
Salon będzie chyba najgorszym miejscem do urządzenia ze względu na jego przestrzeń, wielkie okno od podłogi po sufit, połączenie z aneksem kuchennym i fakt, że to tam będę spędzać najwięcej czasu. Nie wyobrażam sobie przebywać non-stop w miejscu, które nie wpisuje się w moją jakąś tam wnętrzarską estetykę. Bo każdy jakąś przecież ma, prawda? A ja sobie wymyśliłam drewno + biel i mam nadzieję, że mi ta drewnobiel uszami nie wyjdzie, bo znowu szukać kolejnych mebli? Błagam, nie. Na wybieraniu samego stołu i zastanawianiu się: biały z drewnianymi nogami czy drewniany z białymi spędziłam już mnóstwo, mnóstwo godzin, a na każdą moją sugestię mąż odpowiada albo 'nie' albo 'może być'. Kiedy ja potrzebuję pełnego ekscytacji 'tak!'.
Bardzo zabawnie było też ze stolikiem kawowym. Dyskusjom nie było końca, a walka była ciężka: mój okrągły kontra jego kwadratowy. Po kilku dniach postanowiłam odpuścić, ciesząc się, że chociaż podoba mu się na połączenie drewna i bieli. Ja myślałam też bardziej praktycznie: przy okrągłym jest mniejsze prawdopodobieństwo, że dziecko rozetnie sobie głowę przewracając się na przykład na róg stołu. Ale może uda się znaleźć jakiś prostokątny z zaokrąglonymi rogami? Jeśli wiecie, gdzie mogę kupić taki stolik, zwłaszcza w Lublinie, koniecznie dajcie znać! Bardzo podobają mi się także stoliki kawowe z szufladami. Dodatkowej przestrzeni na przechowanie nigdy dość, a szufladki są sprytnie upchnięte w stolik i wyglądają naprawdę uroczo.
No i lampy - to też burzliwy temat. W poście o kuchennych inspiracjach pokazywałam Wam już jakiego typu oświetlenie przynajmniej częściowo chciałabym widzieć w naszej kuchni połączonej z salonem. Niestety według mojego męża wyglądają one jak lampy ze stodoły. Nie mogę mu nie przytaknąć, ale... one są takie piękne!
Inną lampą, która skradła moje serce, jest lampa podłogowa typu tripod - czyli prościej mówiąc lampa na 3 nogach. Tu na szczęście nie ma sprzeciwu i kiedyś na pewno się w naszym mieszkaniu pojawi. Nie jest to pilny zakup, raczej dodatek, który da przytulne oświetlenie wieczorami. Już nawet upatrzyłam dla niej kąt!
Nie mogłabym również pominąć retro fotela, na który od dłuższego czasu mam ogromną chrapkę. Nie lubię tych wszystkich nowoczesnych mebli o jakichś kanciastych krojach. Nie kojarzą mi się z wygodą i przytulnością. W poniższym zestawieniu są fotele, które chętnie przygarnęłabym w swoje skromne progi, a o innych fotelowych marzeniach możecie przeczytać w tym wpisie.
SYPIALNIA
Sypialnia to aktualnie moje mieszkaniowe oczko w głowie. Dotychczas w wynajmowanych mieszkaniach sypialnia to był również pokój dzienny w związku z czym daleko było jej do wnętrza, o jakim marzę. Teraz będę się starała to osiągnąć. Sypialnia to dla mnie miejsce odpoczynku, spokoju, wyciszenia, ale to nie znaczy, że ma być pusta i smutna.
Nie mogę się doczekać na zainwestowanie w nowe zestawy pościeli. Upatrzyłam sobie jasne pasy, również mam na oku coś, co będzie przypominać delikatne, drobne kwiaty na łące. Na pewno będzie świeżo i jasno.
Ważnym elementem jest też szafka nocna, gdzie oprócz czytnika, okularów i wody, mam pod ręką wszystkie rzeczy potrzebne mi, gdy wstaję w nocy do córki. Musi być więc pojemna, a nie przypominać ministoliczek. W naszej sypialni zmieści się niestety tylko jedna (urok podłużnych pomieszczeń) i obecnie mamy prostą szafkę z JYSK, ale marzeniem byłyby te, które możecie zobaczyć w zestawieniu. Być może zdecyduję się też po prostu na oklejenie obecnej szafki białą okleiną, by nadać jej nowego charakteru, a za bardzo się nie wykosztować. Robiliście tak kiedyś? Może możecie polecić jakiś tutorial, poradnik oklejania mebli? Boję się bardzo, że powstaną nieestetyczne zagięcia lub bąble powietrza i szafka będzie się nadawać do postawienia jedynie w jakiś ciemny kąt.
W sypialni wylądują też z pewnością jakieś ciekawsze i lepsze jakościowo świeczki niż podgrzewacze z Rossmanna ;) Liczę też na to, że mój mąż da się namówić na minigalerię na ścianie - tutaj oczywiście królować będą grafiki. Nasze łóżko nie posiada zagłówka, ale coraz częściej zauważam, że by się przydał. Zawsze to wygodniej oprzeć się o miękką "ścianę" niż o kant ramy łóżka.
KUCHNIA
Tak się śmiesznie składa, że większość kuchennych sprzętów dostaję w prezencie. Nie wiem, jak to się dzieje, że sama nie mogę sobie nic kupić. Najczęściej zauważam, że czegoś nie mam, stwierdzam, że tego potrzebuję, po czym... zapominam. Na szczęście rodzina pamięta i tak trafiły w moje ręce wszelkie deski do krojenia, blender, mikser czy patelnię do smażenia (przy okazji: nie polecam rozbijania kotletów na obiad na desce bambusowej - nie przetrwa tego). Są jednak takie rzeczy, które nadają jej charakteru lub są najzwyczajniej... potrzebne.
To niepojęte, ale do dzisiaj nie mam żadnych porządnych pojemników na rozmaite płatki i kasze, których jadam bardzo dużo. O wiele przyjemniej wysypuje się taki prowiant z ciekawych puszek niż z plastikowego opakowania. Może możecie polecić jakiś fajny sklep z tego typu produktami na przechowywanie żywności?
Pora też zainwestować w porządną, drewnianą tacę. Może to zachęci mojego męża do częstszego robienia mi śniadań do łóżka ;) Z pewnością przyda się też do zdjęć jako rekwizyt i tło.
I - nareszcie - zaczniemy uprawę własnych ziół! Do tej pory nie chcieliśmy tego robić ze względu na zbyt słabe lub zbyt mocne światło w mieszkaniu i ciągłe przeprowadzki lub brak miejsca. Tym razem jednak nie będziemy już czekać, nie mamy też wymówki. Chociaż moją mogłaby być wyjątkowa zdolność do zaniedbywania i uśmiercania wszystkich roślinek, ale planuję też zakup sukulentów i otoczenie ich szczególną troską, więc... nie ma wyjścia, zioła też muszą być! Rośliny w moim otoczeniu to duży krok i duża zmiana, ale nawet mam na to ochotę. Zresztą, dodatek czegoś zielonego zawsze robi pomieszczeniu dobrze.
Kupna jakich rzeczy do własnego mieszkania nie moglibyście się doczekać? :)
Kto z nas nie patrzy z ciekawością na kobiety, których usta pomalowane są czerwoną szminką? Nie powiecie mi, że nigdy taka nie przykuła Waszej uwagi, niezależnie od tego, jakiej płci jesteście (chociaż zakładam, że czyta mnie sama płeć piękna!). Zastanawialiście się kiedyś, jaka taka kobieta jest? Dlaczego akurat czerwona szminka? Czy po prostu lubi ten kolor czy może dodaje on jej pewności siebie? Tylko czy taka szminka może coś w tym zakresie faktycznie zmienić?
Zawsze podobały mi się na ustach czerwone odcienie, niektóre trochę wymieszane z brązem, inne wpadające już w fiolet, wiśnię, najlepiej ciemne. Nigdy jednak nie miałam odwagi takich kolorów użyć. Jestem dość blada i bałam się, że będę wyglądać jak podrasowany w photoshopie duch. Poza tym, to bardzo odważny kolor. Czy może kolor jak każdy inny? Przekonywałam siebie, że będę wyglądać źle i lepiej, żeby używał jej ktoś, kto faktycznie czuje się w takim odcieniu pewnie. Pomysł zakupu czerwonej szminki wracał do mnie jak bumerang przy każdym pobycie w drogerii, ale sięgając po nią, miałam wrażenie, że inni patrzą na mnie i myślą: po co takiej szarej, zwykłej dziewczynie taka szminka.
Miałam poczucie, że ten odcień zarezerwowany jest dla wyjątkowych osób: odważnych, pewnych, towarzyskich, charyzmatycznych
Nie widziałam siebie w tym gronie. Określałam siebie raczej jako introwertyczka, spokojna, wycofana. To było w liceum.
Ale na przestrzeni lat charakter każdego z nas kształtuje się i zmienia. Wszystkie doświadczenia i ludzie mają wpływ na to, jakimi ludźmi jesteśmy i jakimi się staniemy. Oprócz tego mamy oczywiście wybór, bo możemy stać w miejscu, pogrążeni w sytuacji, która nam się nie podoba albo dokonywać zmian, rozwijać się, cieszyć drobnostkami i najzwyczajniej przeć do przodu jak lodołamacz, nie zważając na przeciwności. Ja robiłam oczywiście zupełnie odwrotnie, bo gdy miałam na coś ochotę, zawsze zwracałam uwagę na innych, zastanawiając się, czy spodoba im się to, jak postąpię, co ubiorę, czy będę zabawna, jak wypadnę w towarzystwie. Ale nigdy po prostu tego nie sprawdziłam, bo z góry zakładałam, że mają mnie za taką, a nie inną i nie mam prawa się wychylać. Być odważną, może towarzyską, a może pewną siebie. Uważałam, że określają mnie ubrania, kosmetyki i to, gdzie i w jaki sposób spędzam wolny czas. Jak więc mogłam użyć czerwonej szminki nie będąc imprezową dziewczyną rozchwytywaną przez wielu? Ale ja chciałam.
I użyłam. Wprawdzie trochę późno, ale lepiej późno niż później. Albo nigdy.
Pierwszy raz pomalowałam usta soczystym wiśniowoczerwonym odcieniem w listopadzie 2016. Pamiętam to bardzo dobrze: zajęcia na uczelni, byłam ubrana cała na czarno, a kolega spytał mnie, czy przebrałam się za Mortycję z Rodziny Addamsów. Czy się obraziłam? Nie. Wprawdzie mam ogromny dystans do samej siebie, ale człowiek ten nie był nikim, z którego zdaniem chciałam się liczyć i który mógłby mi dyktować, jak mam się czuć. A czułam się wybornie! Tylko czy sprawiła to czerwona szminka? Też nie.
Bo pewność siebie, to nie jest coś, co kupimy razem z ubraniami czy kosmetykami
Ona dopiero może się w naszym stroju ujawnić, przez strój też możemy ją wyrazić. Jeśli uważacie, że kolorowy strój na co dzień sprawi, że będziecie bardziej pewni siebie, zamieńcie swój czarno-szary zestaw rzekomego smutasa na sweter w kolorowe paski i czerwone buty i pójdźcie tak na zakupy w centrum handlowym. Krępujące spojrzenia? Nie każdy w takim stroju będzie się czuł dobrze, mimo że kolory teoretycznie noszą osoby raczej odważne. Jednak najlepsze i najpiękniejsze ubrania nie dadzą nam nic, jeśli będziemy się w nich czuć jak w worku po ziemniakach. Przykład?
Kiedyś kupiłam na wesele sukienkę w czarno-białe trójkąty, z odkrytymi plecami. O ile odkryte plecy były cudowne, to ten wzór wcale nie sprawiał, że czułam się wyjątkowo, jak na taką okazję. Chciałam założyć coś innego niż na co dzień, coś co będzie przykuwać uwagę. Przykuło - moją uwagę do tego, że się w tej sukience wcale dobrze nie czuję.
Pewność siebie ma różne oblicza: białego uśmiechu, czerwonej szminki, czarnego golfu, swetra oversize. Ale tylko osoba kryjąca się za tym wszystkim zdecyduje, które oblicze odpowiada jej najbardziej. Bo pewność siebie da nam jedynie praca nad naszymi słabościami, akceptacja własnego ciała, świadomość własnej wartości i lubienie siebie takim, jakim się jest. Dziewczyna w trampkach, swetrze i bez makijażu może być 100 razy bardziej pewna siebie, niż ta w eleganckiej sukience, szpilkach Louboutina i makijażu wprost z salonu. Bo to tej dziewczyny samopoczucie z samą sobą ma wpływ na to, czy będzie mieć odwagę mówić i robić to co uważa za słuszne i dobre dla niej samej.
Kiedyś chyba oczekiwałam, że czerwona szminka zmieni coś w zakresie mojego poczucia pewności siebie. Mijały miesiące, dziesiątki wizyt w drogerii, zastanawianie się, będzie dobrze czy będzie porażka z tym kolorem na ustach? Wahałam się. Wahałam się, mimo że w moim mniemaniu miałam charakter odpowiedni do godnego reprezentowania czerwonej szminki. W czasie studiów ujawniła się moja inna strona: już nie milczałam, gdy mi coś nie pasowało, ubrania nie definiowały mojej pewności siebie, poczucia własnej wartości i samoakceptacji. Nie potrzebowałam też udowadniać komukolwiek czegokolwiek tylko po to, żeby pokazać, że jestem na tyle pewna siebie, że umiem i że dam radę.
Najzwyczajniej w świecie zrozumiałam, że pewność siebie to akceptacja siebie wraz z niedoskonałościami
To umiejętność powiedzenia 'nie' temu, co nas krzywdzi, ale też wyjście ze strefy komfortu dla tego dobra i takich działań, które nas rzeczywiście chwytają za serce i inspirują. Pewność siebie to używanie ulubionych perfum i szminki z poczuciem, że to my się dobrze w tym czujemy, a zdanie innych to tylko miły dodatek. Mogłabym ubrać najpiękniejszą suknię od Alexandra McQueena, ale bez wewnętrznego przekonania, że właśnie w tym wyglądam jak milion dolarów, z mojego poczucia pewności nic nie zostanie. Bo prawdziwa pewność siebie wymaga pracy i nie przychodzi wraz z nałożeniem na usta czerwonej szminki. Do pewnych rzeczy trzeba po prostu się rozwinąć, dojrzeć, zmienić się, zrozumieć. Stać się silniejszym. Żebyśmy mogli pewnie bronić tego, kim jesteśmy i tego, dlaczego nasze wybory są takie, a nie inne. Dlaczego używamy czerwonej szminki.
A dla Was co było lub jest synonimem pewności siebie? Macie jakieś kosmetyki, ubrania, w których czujecie się w 100% sobą i moglibyście góry przenosić, czujecie się jak gwiazda, najlepsza wersja siebie, a te ubrania wcale tego nie pokazują? Czekam na Wasze komentarze!
poniedziałek, 5 lutego 2018
JAK MAKSYMALNIE I PRODUKTYWNIE WYKORZYSTAĆ CZAS, WCALE GO NIE MAJĄĆ
Mogłabym ten post otagować jako motywacja, ale nie przepadam za wszelkimi gadkami motywacyjnymi. Wierzę, że prawdziwa motywacja jest wewnątrz nas samych i zależna jest w wielkim stopniu od naszych chęci. Nawet 100 motywujących cytatów nie przekona nas do działania, jeśli rzeczywiście nie weźmiemy sobie tych słów do serca. Dzisiaj chcę Wam pokazać, że jeśli naprawdę zechcemy coś robić, nie będziemy szukać wymówek, tylko zorganizujemy odpowiednio swój czas - znajdziemy chwilę na wszystko, czym chcemy się zająć. Początkowo nie sądziłam, że się uda, ale jak to się mówi chcieć, to móc. Ach - i jeszcze jedno - to nie jest post poradnikowy. Nie chciałabym tutaj stosować żadnego eksperckiego tonu i mówić Wam, że musicie zrobić to i tamto. Chcę by przykład mojej organizacji był dla Was inspiracją, że naprawdę, naprawdę wszystko się da, niezależnie od tego, kim jesteśmy i co chcemy robić :) Zatem do rzeczy!
W nowym roku postanowiłam sobie, że będę regularnie prowadzić bloga oraz, ze względów zdrowotnych, wrócę do ćwiczeń. Na obie te rzeczy potrzeba czasu, bo w 10 minut ani nic długiego i wartościowego nie napiszę, a tyle minut ćwiczeń może i wyrobi we mnie nawyk, ale nie da takich efektów, jakich oczekuję. Zapewne znacie to uczucie, kiedy chcecie coś robić, ale porzucacie to, bo nie ma sensu zaczynać ze względu na brak czasu? Też miałam długo taką wymówkę, ale za to zawsze potrafiłam znaleźć te 20 czy 40 minut na obejrzenie ulubionego serialu. I to nawet po urodzeniu córki, która jest dość wymagającym dzieckiem i potrzebuje, by poświęcać jej dużo uwagi. Ale do rzeczy.
Pierwszym, co zrobiłam, było bardzo dokładne przeanalizowanie, jak wygląda mój dzień. Jak na razie przy dziecku nie mogę sobie pozwolić na spontaniczne ćwiczenia, bo akurat mam na to ochotę. Moja dobra jest podporządkowana rytmowi dnia mojego dziecka, który chcąc nie chcąc stał się moim rytmem. Przez większość czasu muszę zajmować się wszystkim sama (jak większość mam), co przekłada się oczywiście na to, że wolnych chwil jest niewiele albo są zakłócane przez nie chcące się bawić samo dziecko. Cały czas uważałam, że nie mam tego czasu by ćwiczyć. By pisać. By czytać. Okazało się jednak, że w ciągu dnia są momenty, kiedy można zająć się swoimi sprawami. Trzeba tylko to dostrzec i zacząć wykorzystywać.
Znalazłam jednak luki czasowe i momenty, kiedy dzień jest luźniejszy, bardziej spokojny. Są to na przykład poranki, drzemki córki, spacery, stanie w kolejce w sklepie, jazda samochodem, a nawet - zaskoczę Was - jazda windą. Rozpisałam sobie cały dzień, zastanowiłam się, jakie nieprzewidziane zdarzenia mogą wystąpić, usunęłam z planu dnia lub zmieniłam to, co mogłoby mi przeszkadzać w prowadzeniu bloga. Zorganizowałam się i dostosowałam swój dzień do swoich planów i potrzeb córki. Odnalazłam mnóstwo momentów, kiedy mogę wykonywać drobne czynności, na których mi zależy.
A potem zastanowiłam się, na co mogę każdy z nich wykorzystać i nagle okazało się, że mogę wszystko!
Tylko jak to zrobić?
Otóż zdradzę Wam tajemnicę: oprócz dowiedzenia się jak i kiedy, po prostu naprawdę zaczęłam robić wszystko to, co chciałam.
Czyli pisać wszędzie, gdzie na to pozwalają warunki. Bez wymówek. Na spacerach, w czasie drzemek, w samochodzie, w windzie (pewnie się zastanawialiście, co ja w tej windzie robię?!). Każda chwila jest dobra, by dokończyć myśl, zapisać pomysł, odpisać na komentarz. Takie krótkie chwile są dobre właśnie na takie małe zadania, którym ciężko byłoby poświęcić mi np. całą godzinę w ciągu dnia. Przynajmniej obecnie. Niektórzy takie momenty wykorzystują też na słuchanie podcastów - to zależy, na co chcemy poświęcić czas. Można? Można! Trzeba tylko chcieć. W takich momentach czytam też inne blogi, komentuję, zbieram inspiracje.
Również każdy poranek, kiedy córka chce się sama bawić albo po prostu dokucza w łóżku jeszcze dosypiającemu tacie, jest czasem, gdy mogę na spokojnie siedzieć i pisać. Nie próżnuję również, gdy karmię dziecko piersią. Ponieważ gdy tak po prostu karmię dziecię, to bardzo często robię się senna (zdarza mi się zasnąć z dzieckiem na kolanach, co jest niebezpieczne), ten czas - a jest to od kilu do nawet 40 minut - również wykorzystuję na pracę nad blogiem, pisanie oraz czytanie. Żeby nie było, że koncentruję się tylko na blogu - czytam nie tylko blogi, a od czasu do czasu książki na Kindlu.
Ekhm, spytacie pewnie, czemu nie mogę pisać przy dziecku, gdy ono się bawi? Cóż, tak się składa, i inni rodzice pewnie to wiedzą, że wszystko, co robi rodzic, jest milion razy bardziej interesujące niż jakieś tam grzechotki i klocki. U mnie każde wyciągnięcie laptopa kończy się atakiem małej laptodzilli, która wali w klawiaturę i próbuje zrzucić mój sprzęt ze stołu. Trochę już przeżył, więc oszczędźmy mu dodatkowych szalonych doznań ze strony małej pani inżynier.Bardzo chciałam poświęcać czas na to wszystko, ale myślałam, że będę w biegu, że będę ciągle poganiać samą siebie, martwić się, że chcę jeszcze przecież poćwiczyć, umyć naczynia, trzeba posprzątać i zrobić obiad! Uff. Spróbowałam i... nic takiego nie miało i nie ma miejsca. I nawet znajduję wśród tego czas na spontaniczną grę w Scrabble! Chcieć to móc, Moi Drodzy!
Najbardziej jednak obawiałam się, że nie wyjdzie mi z ćwiczeniami. Tu sprawa nie była łatwa, bo jako rodzic, nie zawsze mam siłę, by wykonywać bardziej ambitne ruchy niż ruszanie nogami na spacerze. Ponadto chciałam ćwiczyć codziennie, najlepiej przynajmniej (!) po 45 minut. Wykonalne? Na pewno. Czy wykańczające? Tu niestety odpowiedź również brzmi 'tak'. Miałam więc wybór: albo nie ćwiczę wcale albo dostosuję treningi tak, żeby po pierwsze mieć na nie jakąś energię, a po drugie - mieć tę energię również po. Znalazłam więc taki plan treningowy, który jest krótki, efektywny i nie sprawia, że nie mam ochoty na nic więcej. Od miesiąca ćwiczę z programem Kayli Itsiness (instagram, strona) - co drugi dzień, przez 30 minut. Ogólnie wszelkie plany, że będę ćwiczyć w dane dni u mnie nigdy nie wypalały, ale postanowiłam nie dopuszczać do głosu wewnętrznego lenia, a czas mam także okrojony, więc... kiedy, jak nie teraz?
A mogłam się kompletnie nie wysilać i nie zrobić nic, tylko dlatego, że się nie chce.
Wszyscy to znamy, prawda? Warto zadać sobie jednak pytanie, gdzie chcę być jutro, za miesiąc, za rok. Na czym nam zależy bardziej, na czym mniej? Czy na leżeniu na kanapie i oglądaniu serialu? Och, no tak, wszyscy tego chcemy - w końcu należy nam się czas odpoczynku! Ale ja nie czułam się dobrze z myślą, że nawet nie spróbuję. Że mam w głowie jakieś marzenia i cele, a porzucę je tylko dlatego, że nie chce mi się poświęcić wolnej chwili na coś, w czym chcę się realizować. Co sprawia mi radość i przyjemnie mi się przy tym spędza czas.
Pewnie nie raz musieliście podejmować decyzję na przykład: czy oglądać serial czy może jednak żmudnie uczyć się obsługi jakiegoś programu graficznego? Nawet przy dobrym planie, przy doskonałej organizacji, jeśli nie zdecydujemy, co jest dla nas ważniejsze, na czym nam zależy, to bez szczerych chęci i podjęcia działania, nic nie wyjdzie. Trzeba wybrać albo A albo B.
Chociaż wybór między A i B, to nie tylko wybór między prokrastynacją a działaniem. W moim przypadku to również wybieranie między ugotowaniem obiadu a napisaniem posta. Nie martwcie się jednak - obiad codziennie jest :) Ale pisanie wymaga ode mnie więcej skupienia niż gotowanie, co mogę też robić razem z dzieckiem. Laptodzilla w pisaniu posta mi raczej nie pomoże. Kluczowe więc było również w tej całej organizacji dnia zadecydowanie, co jest ważniejsze - poświęcenie czasu sobie czy innym - i w jakich warunkach da się daną rzecz zrobić. Ważne było, bym pamiętała, że czas tylko dla mnie, dla moich pasji, zainteresowań i momentów relaksu jest tak samo istotny jak czas, który poświęcam rodzinie. Czy ktoś na tym cierpi? Nie. Czy ja jestem szczęśliwsza? Zdecydowanie.
Możecie pomruczeć pod nosem: łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić. Zgadza się, też tak miałam i to normalne, że mamy jakieś wątpliwości, czy nasze pomysły w ogóle uda się zrealizować przy tym niby braku czasu. Ale okazało się, że gdy pewne rzeczy odpuścimy, coś zmienimy w rozkładzie dnia, to znajdzie się chwila na realizację naszych celów. Codziennie nie trzeba oglądać filmu, odcinka serialu, sprzątać mieszkania, ćwiczyć i co tam jeszcze robimy niepotrzebnie lub za dużo, a co zabiera czas, który moglibyśmy poświęcić na te ważniejsze dla nas sprawy. Nic też nie musi się wydarzyć od razu, osiągnięcie celu to nie jest coś, co dzieje się za pstryknięciem palcami. Trzeba jednak pamiętać, że organizacja czasu, to tylko część sukcesu, ale po przeczytaniu tego postu, już wiecie, że dzięki odpowiedniemu rozplanowaniu małymi kroczkami można pracować nad tym, na czym nam zależy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Social Icons